wtorek, 8 lipca 2008

Medicine Music

Sala Kongresowa, Pałac Kultury i Nauki, 05.07.2008.
godz. 19.oo
Bobby McFerrin w Polsce. Wreszcie!
A jeszcze dzień wcześniej w błogiej nieświadomości siedziałem przy biurku i, słuchając Trójki, w myślach planowałem weekendowy wyjazd do Wrocławia. Nagle to słodkie nicnieróbstwo zostało przerwane relacją z gorącego początku sezonu letniego w całej Polsce. W natłoku informacji mój mózg odruchowo zareagował tylko na jedną z nich. Bobby McFerrin jutro wystąpi w Warszawie.

"Tylko żeby jeszcze bilety były..." - niepewnie wymruczałem.
"Spokój! Będą! Muszą być!" - odpowiedział krzykliwie głos wewnątrz mnie.
Kilka minut, tysiąc pomysłów i jedna myśl. Bilety zdobyć.

Na szczęście N. zrozumiała stan w jakim się znalazłem i wokamgnieniu oblicze naszego początku lata zmieniło się, jak to "elyta" powiada, o 360 stopni.

Tutaj przyspieszę trochę bieg zdarzeń, bo o koncercie chciałem powiedzieć, nie o didaskaliach.

Tytułem wstępu: Śpiew


Na początek na scenie pojawia się Me, Myself and I - wokalne trio z Wrocławia. I od razu grupa udowadnia że definicja śpiewu powinna być poszerzona o kilka dość obszernych rozdziałów. Funk, jazz, hip-hop i reggae polane gęstym beatboxowym sosem. Niesamowity, niespodziewany, niebanalny groove. Występ jednak nie trwa długo - artyści stwierdzili że i tak wszyscy czekają na gwiazdę, a oni i tak "nie są godni". Publiczność z aprobatą przyjmuje to wyznanie. Pomimo świetnego przyjęcia zespół opuszcza scenę wyraźnie przytłumiony tym, co miało dopiero nadejść.

I wkrótce nadeszło. A właściwie nadszedł. Sam on. Największy z największych. Spokojnym krokiem, pośród ciemności, przemierzył scenę aby w końcu osiąść na krześle, jedynym oświetlonym jej punkcie. Nie zabiegał o brawa, nie chlubił się własną wielkością.
Skromniacha.
Po prostu usiadł i rozpoczął koncert...

Tutaj właściwie ciężko opowiedzieć co się działo, bo po prostu odpłynąłem. Zresztą - co bym nie napisał, to i tak byłoby niewystarczające. Genialne harmonie, onomatopeiczne opowieści, wokalne improwizacje - dźwiękowo tak precyzyjne, że Bobby mógłby siłą strun głosowych operować na otwartym sercu. Trudno uwierzyć że nie przygotowywał tego specjalnie. Ale jego zachowanie, wrodzony luz i umiejętność muzycznej konwersacji z publicznością nie pozostawiają wątpliwości - cały spektakl jest tworzony właśnie w tym momencie. Na żywo, bez prób. Bobby na naszych oczach (i uszach) przyrządzał muzyczny deser złożony ze słodkich melodii, tłustych basów i kwaśnych konstrukcji.

Nadszedł czas na pierwszego z gości. Leszek Możdżer. Od razu było widać że znajdą wspólny język. Zaczęli od wzajemnego zbadania przestrzeni wyobraźni. Bobby nie śpiewał a Leszek nie grał (w tradycyjnym tego słowa znaczeniu). Oboje postanowili pokazać coś nowego - pierwszy zaserwował próbkę bezdźwięcznych, rzekłbym "przeszkadzajkowych" rytmów, drugi natomiast sięgnął do wnętrza fortepianu, wydobywając nieco kakofoniczne dźwięki. Dla mnie - jeden z najlepszych momentów koncertu. Dla nich - taki muzyczny aperitif. Na pobudzenie apetytu.
Potem nastąpił jeden z trudniejszych dla publiczności okresów. Czysty jazz. Pomimo wszechobecnej ciemności czułem że niektórym ze słuchaczy ciężko konsumować taki repertuar. Zresztą warszawska gawiedź nie do końca dojrzała do przyjmowania takiej sławy, ale o tym później.

Przyszedł czas na drugiego z zaproszonych do duetu artystów. Anna Maria Jopek. Trzeba mieć "jaja" żeby stanąć oko w oko z Mistrzem i zaśpiewać. Szczerze mówiąc podziwiałem jej odwagę. Ale tylko do momentu rozpoczęcia przez nią występu.
Kobieta, która ma przecież niemałe doświadczenie - występowała już z jazzowymi sławami (Metheny, Bona) - nagle okazała się małą, bezsilną istotką. Nie poszła na żywioł, nie ośmieliła się na zupełnie niezaplanowany wokalny popis, bała się udźwignąć ciężaru improwizacji. Stanęła przy klawiszach i zaśpiewała jeden ze swoich utworów. Mikrofon podłączyła do jakiegoś przetwornika, więc zamiast czystego głosu słyszeliśmy wokal rodem z piosenek Cher. Kiedy nie grała, odwracała się plecami do publiczności, starając się ukryć tremę i spięcie.
Bobby oczywiście zrobił swoje - marniutki kawałek okrasił świetnymi wokalizami a panią Jopek starał się ośmielić i rozkręcić. I udawało mu się - z każdą sekundą występ polskiej jazzowej "celebrity" brzmiał lepiej i śmielej. Pod koniec było już naprawdę dobrze, ale całość (jej, rzecz jasna, występu) oceniam na 3+. "Znów księżniczka Anna spadła z konia..." i zeszła ze sceny, pokonana przez własne słabości.
Ale (że tak niestylistycznie rozpocznę zdanie), wkrótce znowu go dosiadła. Na podsumowanie i dokarmienie polskiej narodowej dumy On zaprosił jeszcze na chwilę swoich słowiańskich gości i przez chwilę trio w najlepsze bawiło się dźwiękami. Artystka, być może pod wpływem obecności Leszka Możdżera, wyluzowała się i całkiem całkiem radziła sobie z tematami zadawanymi przez Bobby'ego.

A On, jakby nie dosyć miał zaskakiwania i szokowania swym beztroskim podejściem do szacunku jaki wzbudza u ludzi, w pewnym momencie postanowił zejść ze sceny. I zapytał kto chciałby z nim zaśpiewać...

10 osób po kolei próbowało swych sił, większość oczywiście była bezsilna w konfrontacji z gigantem. Niektórzy próbowali zaimponować Mistrzowi śpiewając jego utwory (pomimo dobrych chęci jedna ze Circlesongs wyszła mizernie), niejeden czekał aż Bobby zacznie śpiewać, żeby - ot tak - sobie z nim ponucić. Fałszom i wybuchom śmiechu publiki nie było końca, ale mimo to brak w tym wszystkim nudy.
Były oczywiście i te jaśniejsze punkty, niestety - zgromadzenie, rozhulane i roześmiane, nie zawsze potrafiło to docenić. Ale o tym później.

Na koniec (bodajże drugi bis) Mistrz poprosił o zapalenie świateł na całej sali. Napięcie zupełnie opadło. On zapytał czy ktoś ma do niego jakieś pytania.
Z tych ciekawszych można się było trochę dowiedzieć:
Opera, którą kiedyś tworzył, utknęła w martwym punkcie. na szczęście Bobby ma grupę zdolnych muzyków, z którymi zdarza mu się pracować cały tydzień aby stworzyć jakieś ramy przedstawienia, a po kilku dniach pokazują je publice. Całość jest jednak w 90% improwizowana!
Bobby nie występuje już na bosaka, bo nie każda scena jest do tego przygotowana. Niektóre w kontakcie ze stopą wydobywają z siebie "some crap sound" ;)

Bobby w ciągu niecałych dwóch godzin zupełnie zaabsorbował mój wzrok, słuch i myśli. Jego niesamowita charyzma, poczucie humoru, genialna muzykalność i umiejętność dialogu muzycznego sprawiły że tego koncertu nie zapomnę. Nigdy.



A właśnie, o czym to ja miałem później mówić...
Publiczność. Niestety nie dorosła jeszcze do takich spektakli. Pomimo tego, że Bobby kilkakrotnie prosił o nieklaskanie, to nasza polska discopolowa mentalność do każdego "chwytliwego" kawałka kazała tworzyć koślawe podziały rytmiczne przez uderzanie jednej dłoni o drugą. Okrzyk "A gdzie piwo i kiełba?!" znakomicie dopełniłby tego zjawiska. Nawet geniuszowi (a właściwie zwłaszcza geniuszowi) trudno o swobodne wyrażanie siebie przy kulawym pulsie.
Podobnie jest z naszymi "podwórkowymi" talentami muzycznymi. Kiedy Bobby zapytał o chętnych do śpiewania, spodziewałem się (ehh ja naiwny) odkryć jakieś rodzime nieoszlifowane diamenty. Większość natomiast okazała się po prostu chętna wymruczenia kilku nutek, żeby znajomi zdążyli zrobić po kryjomu zdjęcie, a w przyszłości, kto wie, "może i pokażą mnie w telewizorze". Najbardziej przybił mnie jednak fakt, że kiedy jeden z uczestników zabawy faktycznie dał radę towarzystwu Mistrza, warszawska gawiedź zupełnie nie zrozumiała takiej muzykalności. Zmianę barwy głosu i płynne poruszanie się po przestrzeniach muzycznych brała za fałsze i co chwilę wybuchała śmiechem, skutecznie uniemożliwiając odbiór, być może, najciekawszego momentu wieczoru. Całego obrazu dopełnia kilkukrotne domaganie się zaśpiewania przeboju "Don't worry be happy".
Kojarzy mi się to z taką scenką:
Jest 26 styczeń 1790
Wiedeń.
Właśnie zakończyła się premiera opery "Cosi fan tutte" i Wolfgang Amadeusz Mozart zbiera od publiczności i cesarza Józefa II burzę oklasków. Nagle zapada cisza i po chwili ktoś z tłumu woła:
"EINE KLEINE NACHTMUSIIIK !!!"

Zagralibyście?





PS. Podziękowania dla pana który wozi asfalt na budowę autostrady we Wrześni, pań z pokoju 715 Pałacu Kultury i Nauki i litościwego pana ochroniarza z tegoż przybytku.